Adam Chmielewski
Spotkania z Markiem Hłasko
Marek Hłasko na plaży w Tel Awiwie w 1958 roku.
Zdjęcie Henry Stilman (Henryk Sztylman)
Spotkania z Markiem Hłasko
Na ślady Marka Hłasko natknąłem się w Ameryce przypadkiem w 1992 roku. Dzięki
niemu spotkałem wielu innych ludzi. Zawarte tu anegdoty to wspomnienia tych, którym na
różne sposoby zapadł kiedyś w pamięć. Te cztery szkice zawierają trochę nieznanej prawdy o
nim. Ale zawierają przede wszystkim zmyślenie: są portretami pamięciowymi Hłaski,
przechowywanymi przez ludzi, którzy spotkali go wiele lat temu. I jak każdy portret
pamięciowy, nie są do końca obrazami wiernymi. Jednak dzięki tej niedoskonałości – a raczej
wskutek niej – są portretami tych, z którymi zetknął go przypadek. Pisząc o tym, jak splatały
się ich losy, niejednokrotnie myślałem, że dzieje tych ludzi, choć może mniej spektakularne, są
równie fascynujące jak przygody Marka Hłasko.
2
Niniejsze wspomnienia o Marku Hłasce ukazywały się w miarę ich powstawania w polskiej
gazecie publikowanej w Nowym Jorku „Nowy Dziennik Polski”, New York, 2 kwietnia
1992, ss. 5 + 15; 30 kwietnia 1992, s. 12; oraz 22 lipca 1993.
Zostały również opublikowane w miesięczniku „Odra”, 1993, 7-8, ss. 62-69 oraz 1993, 9, ss.
73-79.
3
Spotkanie pierwsze
Louise
Marek szarpnął zamek pistoletu i załadował pocisk. Włożył pistolet w małą dłoń Louise i
mocno zacisnął jej palce wokół rękojeści. Ostrożnie ujął jej dłoń i powoli podniósł lufę
pistoletu do swych ust.
– Louise – powiedział łagodnie – zabij mnie, a potem szybko zabij siebie. Przeżyliśmy
jednego dnia znacznie więcej niż inni w ciągu całego życia. Niech inni znoszą nijakość i
absurd, oszołomienie złudzeniem, zmagania i zniewolenie. Życie to szaleństwo. Ale my
możemy umknąć w śmierć i być razem, na zawsze, wolni. Łączy nas tajemnica, której inni
szukają całe życie i nie ma znaczenia, jeżeli umrzemy dzisiaj, ponieważ my już żyliśmy
naprawdę .
Czytelnikom powieści Marka Hłasko scena ta, lub do niej podobna, jest z pewnością
znajoma. Ale nie jest to scena tylko literacka. To dramatyczne, szokujące wydarzenie nie jest
zmyśleniem, nie jest też zmyśleniem prawdziwym. Przytrafiło się ono w najprawdziwszym
życiu młodej, niewinnej, ślicznej dziewczynie, która przyjechała w 1959 roku do Tel-Awiwu
na letnie wakacje z Longmeadow, Massachussets, USA. Po wielu latach Louise Schaffer
opisała swoje spotkanie z Markiem Hłasko w opowiadaniu, z którego pochodzi powyższa
scena. Wskutek rozlicznych zbiegów okoliczności, Louise przeżywa swoje przygody z
Markiem Hłasko jeszcze raz, pamięć o nim wraca do niej jasno i wyraźnie, mimo minionych
trzydziestu trzech lat. Podczas naszych niemal codziennych rozmów, które prowadzimy w
Nowym Jorku, gdzie przypadek nas zetknął, próbujemy odgadnąć, jaki naprawdę był Marek
Hłasko, co powodowało jego naturą, co kazało mu modelować swoje życie – i swoją literaturę
– w tak niezwykły sposób? Co skłoniło go do obrania sobie takich właśnie wzorów jak te,
które realizował swoim trudnym, rogatym życiu?
***
Marek Hłasko był człowiekiem brutalnym. Tam gdzie był on, tam zjawiała się przemoc,
on zaś najchętniej pojawiał się w miejscach, gdzie o przemoc było najłatwiej. Zakazane bary,
niebezpieczne ulice, podejrzane dzielnice, pijackie burdy, niebezpieczna jazda samochodem,
ryzyko latania samolotem, zaczepki i awantury z policją, to był żywioł, w którym czuł się jak
u siebie, wtedy wiedział, że żyje naprawdę, że coś znaczy. Jego literatura nie różni się pod
tym względem od jego życia, jest przepełniona bezcelowym, cynicznym, nieuzasadnionym
okrucieństwem. Jak gdyby za wszelką cenę chciał upodobnić jedno do drugiego.
W jaki sposób pojmował związek pomiędzy fikcją i rzeczywistością, faktem i
prawdziwym zmyśleniem? Czy jego własne życie nie było zmyśleniem wzorowanym na
bohaterach wziętych z nienajlepszej literatury? Czy w ogóle znał granice pomiędzy życiem i
literaturą?
W powieści Brudne czyny znajduje się scena bardzo podobna do opowiedzianej powyżej
przez Louise. Abakarowowi grozi aresztowanie pod zarzutem zabójstwa, Katarzyna
postanawia mu pomóc w ucieczce. Biegnie do banku, ale nie może podjąć natychmiast
pieniędzy. Wraca do hotelu. Tam na dole czeka już policja. Błaga ich, aby zaczekali z
aresztowaniem go i wbiega na górę. Kochają się pośpiesznie. Potem Abakarow daje jej
4
pistolet i prosi, aby go zastrzeliła. Ona odmawia. Abakarow więc udaje atak z bronią w ręku
na oczekujących policjantów i pada od ich kul.
W książce Palcie ryż każdego dnia Anderson, przychwycony w łóżku z Esther przez
Ryana, jej męża, podaje mu przygotowany do strzału karabin i prosi, aby go zastrzelił. Ani
Ryan, ani Katarzyna nie spełniają tej potwornej, a w istocie niekoherentnej, tchórzliwej
prośby.
Louise odmówiła również.
***
Louise Schaffer urodziła się w Longmeadow, Massachussets. Jej ojciec, Edward Schaffer,
podczas II wojny światowej produkował bomby i granaty ręczne dla armii amerykańskiej.
Oboje rodzice wywodzili się z rodzin żydowskich zamieszkałych kiedyś na ziemiach
polskich; ich przodkowie przybyli do Ameryki ponad sto lat temu. Niebawem po śmierci ojca
w 1959 roku Louise została wysłana do Tel-Awiwu. Jednej ze szkół w Tel-Awiwie nadano
nawet imię Edwarda Schaffera. Louise pojechała na trzymiesiączne wakacje, które miała
spędzić pracując w agencji turystycznej i mieszkając u przybyłych niedawno z Polski do
Izraela kuzynów swego ojca, pod ich czujną opieką. Ufano, że Louise będzie bezpieczniejsza
w Izraelu niż w Paryżu, gdzie pierwotnie chciała pojechać. Kuzyni ci bowiem, zależni od
pomocy swych bliskich z Ameryki, obiecali zatroszczyć się o to, aby siedemnastoletniej
dziewczynie nic się nie stało.
Praca Louise kończyła się zazwyczaj dość szybko. Po prostu miała dopilnować, aby
wszyscy turyści wsiedli do autobusów oczekujących na nich przed hotelem i już około
południa mogła zejść na plażę poniżej Allenby Street.
Tam zobaczyła go po raz pierwszy. Siedział w pełnym, śródziemnomorskim słońcu, w
lejącym się z nieba upale, całkowicie przyodziany w czerń, choć temperatura dochodziła do
120 stopni Farenheita (blisko 50 stopni Celsjusza). Był taki przystojny! Taki podobny do
Jamesa Deana...
Towarzyszył mu Dyzio T. Marek bardzo źle mówił po angielsku. Niewiele rozumiejąca,
naiwna Louise uległa ich namowom i zgodziła się pojść z nimi do Hotelu „Hess” (Hotel
„Victory” z Pięknych dwudziestoletnich”?), gdzie Marek mieszkał wraz z Dyziem, w istocie
na koszt Dyzia. Dopiero w hotelu zrozumiała, dlaczego tak im się śpieszyło.
W pokoju, którzy przypominał stajnię, Marek i Dyzio zaczęli pić wódkę. Marek zaczął jej
opowiadać, że ją kocha ponad wszystko. Po jakimś czasie, mimo tych wyznań, ich
towarzystwo przestało być dla niej zabawne. Była już bardzo spóźniona do domu i bardzo
głodna. Chciała wyjść z ich gościnnego locum.
– Było już około szóstej po południu, mówię więc do nich, że moi krewni czekają na mnie
z kolacją, że jestem głodna, że oni pewnie się niepokoją, ale Marek na to: „Nie! Nie
pójdziesz!” Ruszyłam do drzwi mimo to, ale on złapał mnie za rękę i trzymał mnie tak przez
cały czas nie pozwalając wyjść. Bez przerwy gadał o Dostojewskim. Dostojewski i
Dostojewski! Potem znowu gadał, ani na moment nie wypuszczając mojego ramienia, że
czekał na mnie całe swoje życie, czyż nie rozumiesz, że czekałem na ciebie całe swoje życie!
Takie rzeczy do tej pory widziałam tylko na filmach, nic takiego nie zdarzało się grzecznym
dziewczynkom z Longmeadow, Massachusets. Marek cały czas trzyma mnie za rękę. Ja
jestem już bardzo wściekła i zrozpaczona, boję się, co powiedzą kuzyni, na pewno naskarżą
matce, ale on po prostu mnie nie puszcza. Byłam bardzo głodna, więc postanowili, że
pójdziemy do kawiarni. W kawiarni zamówili dla siebie coś do picia, a dla mnie kanapkę i
5
coca-colę. Marek wyraźnie się rozluźnił i nie przestawał gadać o Dostojewskim. Udawałam,
że rozumiem i że wiem, o kogo chodzi. Miałam jednak już dosyć i bałam się awantury w
domu o moje straszliwe już spóźnienie. Bez słowa wstałam i skierowałam się ku drzwiom, ale
Marek znowu schwycił mnie za rękę i nie puszcza! Widząc to oburzony właściciel kawiarni
podszedł do nas i mówi do Marka:
– To porządna dziewczyna, z dobrego domu, ona nie dla ciebie, puść ją, niech idzie do
domu!
Wtedy Marek wstał z krzesła i... trrrach! uderzył go w zęby! Właściciel kawiarni padł
zalany krwią na podłogę... A ja...? A ja... w tym momencie zakochałam się w Marku Hłasce .
Marek i Dyzio odprowadzili mnie potem do domu. Była już chyba dziewiąta, ja jestem
strasznie spóźniona, a on pada przede mną na kolana na ulicy, chwyta mnie za rękę, całuje
moją dłoń i ogrywa przede mną scenę miłosną z Romea i Julii!
– Masz być jutro o dwunastej na plaży! – powiedział kategorycznie.
– Tylko na to czekałam! Rozhukane konie nie powstrzymałyby mnie wtedy z dala od
plaży!
***
W ten sposób, trzydzieści cztery lata temu zaczęło się dla Louise spotkanie z Markiem
Hłasko. Louise jeszcze nie wiedziała, że niemal każdego dnia brukowce w Tel Awiwie
podawały wiadomości o skandalach wywoływanych przez młodego gniewnego pisarza z
Polski, który całkiem niedawno zażył sporą dawkę międzynarodowej sławy jako defektor z
sowieckiego bloku. Trudno się dziwić, że to spotkanie do tej pory pozostało dla niej silnym,
niezatartym wspomnieniem. Iluż bowiem dziewczynom ich chłopcy – którzy byli ich
pierwszymi mężczyznami - wkładali pistolet do ręki z prośbą, aby do nich strzelały? Ile
dziewcząt podczas pierwszej randki widziało, jak ich chłopcy powalają z nóg obcego
mężczyznę z ich powodu - czy zgoła bez żadnego powodu?
Louise nie zna języka polskiego. Przeczytała tylko tych kilka powieści Marka Hłasko,
które zostały wydane po angielsku. Gdyby jednak przeczytała umieszczoną w Pięknych,
dwudzestoletnich receptę na rozkochanie w sobie dziewczyny, zrozumiałaby, dlaczego Marek
tak postąpił: wystarczy bowiem dać jakiemuś facetowi po pysku w jej obecności. To
zazwyczaj wystarcza. Potem z taką dziewczyną można zrobić wszystko, co się chce. Można
zrobić z niej nawet prostytutkę.
Recepta podziała bezbłędnie w przypadku Louise. Jednak i potem Marek rozdawał od
czasu do czasu – na wszelki wypadek? – ciosy po szczękach swych przyjaciół, „partyzantów”
i spiskowców, którymi otaczał się wówczas podczas spotkań i których konspiracyjne zebrania
urządzał – jako ich przywódca – na plaży. Spotkanie takie nie mogło się rozpocząć, jeżeli nie
było tam siedemnastoletniej Louise i jeżeli Marek nie trzymał jej za rękę. Zdaje się, że
chodziło tu o spisek mający na celu obalenie komunizmu w Polsce. Być może również, że
Louise odgrywała w tej konspiracji rolę amerykańskiego kontaktu.
***
Ich związek był pełen pasji, spontaniczności i namiętności, ale nade wszystko był czuły.
Od chwili przyjazdu do Izraela, Marek był obiektem zainteresowania prasy izraelskiej.
Powodem były najczęściej akty przemocy, bójki i awantury, próby użycia broni, zgaszenie
papierosa na twarzy prostytutki w barze, itd. Takie między innymi były powody, dla których
6
rząd Izraela nie przedłużył Hłasce rocznej wizy i chciał się uwolnić od bohaterskiego artysty,
który, otoczony uwielbieniem i aurą bojownika o wolność, doszedł najwidoczniej do
przekonania, że mu wszystko wolno. Gdy zainteresowanie jego osobą zaczęło mocno
przygasać, Hłasko już bez niego nie mógł żyć. Był już uzależniony. Musiał je prowokować i
prowokował je, nawet jeżeli miało się to odbywać za cenę zwykłego awanturnictwa.
Ale Louise znała zupełnie innego Marka. Wobec niej był zawsze niezwykle czuły i
delikatny.
– Być może mężczyzna musi być brutalny, żeby umiał być czuły? – zastanawia się
Louise.
***
Louise powróciła do Izraela w 1960 roku. Cały swój wolny czas poświęcała na spotkania
z Markiem, które odbywały się zawsze w różnych sytuacjach i miejscach, zawsze z jego
inicjatywy. Wtedy bowiem Marek Hłlasko już się ukrywał. Konspiracja pogłębiła się i Marek
musiał spotykać się z Louise w tajemnicy przed wszystkimi. Tak przynajmniej mówił. Louise
domyśla się, że wtedy musiała go poszukiwać izraelska tajna policja. Pewnie Mosad.
Ich ostatnie spotkanie było jeszcze bardziej gwałtowne niż pierwsze. Tamtej nocy,
późnego lata 1960 roku, spotkali się w kiosku z lodami o nazwie „Brooklyn” przy Allenby
Street, którego właściciel, jeden z licznych przyjaciół Marka, zamknął go dla publiczności i
wynajął im to pomieszczenie na noc, aby zakochani mogli być razem.
Ostatnia intymna chwila Marka i Louise została brutalnie przerwana łomotem do drzwi,
W moment później do środka wtargnęła policja. Flesze aparatów fotograficznych rozjaśniły
obskurne wnętrze i ujawniły ich nagość.
– Hłasko, pójdziesz z nami!
Marek nie rzucił się na nich z pięściami. Ubrał się i poszedł z nimi bez słowa protestu.
Posłusznie.
– Potulnie – mówi Louise wspominając teraz tę scenę.
Zawsze odgrywał wobec niej takiego bohatera. Dlatego go podziwiała. Była na niego
wściekła, że kiedy napadnięto na nich wtedy gwałtownie, zachował się tak tchórzliwie. Do tej
pory to pamięta.
Nawet nie zdążyli się pożegnać. Nawet nie wymienili adresów. Louise nigdy więcej nie
spotkała Marka Hłasko. Następnego dnia widziała jego zdjęcie w gazecie: prowadzono go do
samolotu pod eskortą dziesięciu policjantów. Tytuł artykułu głosił: Marek Hłasko wyjeżdża
do Niemiec. Z treści wynikało, że czeka tam nań jego przyszła żona Sonja Ziemann.
***
Nic dziwnego, że Louise Schaffer po wielu latach pamięta z fotograficzną dokładnością
szczegóły swojego namiętnego spotkania z Markiem Hłasko. Nie szczędził jej dramatycznych
przeżyć. Z perspektywy minionego czasu wydaje się, że Marek Hłasko chciał przeżyć swoje
życie według fabuły jakiegoś filmu lub powieści. Oglądał wiele filmów, dobrych i złych.
Dlaczego jednak swoje życie chciał z uporem upodobnić do scenariusza z możliwie
najgorszego, najokrutniejszego filmu? Dlaczego jego powieści, zwłaszcza z okresu
izraelskiego, pozostawiają w pamięci czytelnika niemal wyłącznie pośpiesznie zapisane,
brutalne sceny aktów przemocy i okrucieństwa moralnego, dla których trudno jest znaleźć
uzasadnienie, popełnianych przez postacie, które błąkają się bez wyraźnie określonego celu
7
po mało przekonywających fabułach powieści? Jedyną zasadą nadającą tym postaciom i
aktom przemocy uzasadnienie może być dosyć wątpliwa i uproszczona psychologia
bohaterów, poniżonych, zdruzgotanych wewnętrznie ludzi, którzy ani sobie, ani nikomu
innemu nie pozwalają mieć choćby cienia nadziei – złudzenia – że życie może być lepsze. Że
życie może mieć sens. Niektóre okrutne sceny Marek powtarza kilkakrotnie, niekiedy w tej
samej powieści, jak gdyby chciał mieć pewność, że czytelnik je zapamięta. Jak gdyby chciał
na siłę, gwałtem, wbić czytelnikowi do głowy, że nie ma nadziei, że wszelka nadzieja jest
ułudą, tę lekcję prymitywnego nihilizmu. Literatura Marka Hłasko jest po prostu inną postacią
towarzyszącej mu zawsze przemocy. Marek Hłasko nie może uderzyć czytelnika pięścią, stara
się więc dokonać na nim intelektualno-emocjonalnego gwałtu. Nie zdawał sobie sprawy z
tego, że konsekwentny nihilizm jest praktycznie niemożliwy, może nie chciał o tym wiedzieć,
może po prostu o tym nie myślał.
Ten sposób ujawniania swej przemocy jest zarazem dla Marka bezpieczny: czytelnik nie
może mu oddać. Doprawdy, psychika Hłaski, której można się domyślać na podstawie
przekazów anegdotycznych i wspomnień, przy wszystkich odmiennościach, trochę
przypomina konstrukcję psychiczną bohatera Notatek z podziemia Fiodora Dostojewskiego.
Zarazem różnica pomiędzy tymi dwoma pisarzami jest interesującą wskazówką, która
pomaga zdefiniować trudne pojęcie wielkości pisarza: Dostojewski w konstrukcji psychologii
swych bohaterów jest konsekwentny, bezwzględny i szczery wobec siebie samego i wobec
swojego czytelnika poza granice wszelkiego bezwstydu. Bohaterowie Hłaski są projekcjami
kogoś, kto pragnie być kimś innym niż jest, a nie potrafi się do tego przyznać i nie umie
szczerze swego pragnienia wyrazić. Być może fakt, że Dostojewski był jednym z idoli
pisarskich Hłaski wskazuje na jego nieświadome dążenie do ideału, którego Hłasko nie
potrafił naśladować, bo nie miał na to dość odwagi.
***
Ale spotkanie z Louise, jego stosunek do niej, świadczy o tym, że i on pragnął nadziei,
ciepła, czystości, ukojenia. Louise była zbyt młoda, aby mu to zapewnić, zbyt naiwna
zarazem, aby ją brutalnie skrzywdzić, oszukać.
A może już wtedy zaczął zdawać sobie sprawę, że doskonała czystość i ukojenie,
całkowite bezpieczeństwo, nie są możliwe i właśnie dlatego, w imię źle pojętej
bezkompromisowości, nie zgadzał się na ich namiastki, na częściowe, pozbawione
ostatecznych fundamentów i gwarancji szczęście ludzkie, jak gdyby nie chciał zrozumieć, że
żąda zbyt wiele i że żądać tyle, to znaczy żądać niemożliwego? Może właśnie dlatego tak
często każe swym bohaterom używać pięści, aby wybić swym czytelnikom z głowy zgodę na
kompromis, który on uważał za małość, a inni brali za cenę normalnego życia? Bo przecież
sam Hłasko też dążył do tego normalnego życia, choć sam przed sobą nie chciał się przyznać
do tego. Normalnego życia pozbawili go najpierw komuniści, wypędzając z ojczyzny. Potem
jednak sprawy dokończyła ta nieszczęsna chwila międzynarodowej sławy, która wepchnęła
go w rolę bohatera, macho, young and angry. Tak mu się to spodobało, że nie potrafił z tej
roli zrezygnować, choć zaczęła być groteskowa. Postanowił nie dostrzegać swej śmieszności,
nawet jeżeli ją przeczuwał. Odgrywał wiernie rolę, o której sądził, że musi ją odgrywać.
Oczekiwania poszukującej sensacji prasy pomyliły mu się ze wskazówkami moralnymi i jego
własnym celem życiowym. W tym sensie sam sobie uniemożliwił znalezienie nowej
ojczyzny, w przeciwieństwie do innych, wygnańców tak samo jak on, którzy jednak potrafili
to uczynić.
8
***
Spotkanie z Markiem odmieniło całe życie Louise.
– Zanim go spotkałam, byłam zaręczona z chłopakiem, z którym się wychowałam w
Massachussets. To był bardzo miły chłopak. Moja matka wybudowała dom dla nas, on zaś
miał pracować w firmie mojego ojca. Pewnie bym za niego wyszła, mieszkalibyśmy w małym
miasteczku, on teraz byłby pewnie już właścicielem tej fabryki, zarabiałby mnóstwo
pieniędzy, mielibyśmy wielki dom, podróżowałabym dookoła świata, miałabym dzieci... Ale
spotkałam Marka Hłasko. Zerwałam zaręczyny .
Louise nie została więc stereotypową żoną stereotypowanego amerykańskiego człowieka
sukcesu. Wyprowadziła się z małego miasteczka najpierw do Nowego Jorku, potem do
Londynu, do Anglii. Do tej pory żyje po obu stronach Atlantyku. Studiowała sztuki piękne,
jest malarką i rzeźbiarką, wystawiała swoje prace w Londynie, Nowym Jorku i Los Angeles.
Ociera się o elity twórcze w Londynie i Nowym Jorku. Spotkała wielu mężczyzn. Jeden z
nich, malarz, był jej mężem. Byli inni. Żaden jednak nie zdołał oddziałać na nią tak silnie jak
Marek Hłasko.
***
Louise nazywa czasami Marka Hłasko neo-nihilistą, nie zdając sobie sprawy z tego, że jej
pojmowanie tego terminu jest wewnętrznie sprzeczne: miałby to być ktoś, kto w nic nie
wierzy, ale mimo to o coś walczy, na przykład o wolność.
Próbując go zrozumieć, w naszych rozmowach dochodzimy do przekonania, że Marek
Hłasko starał się odebrać sobie życie. Prowokował śmierć. Dlaczego? - pytamy siebie
nawzajem. Z pewnością jego nihilizm nie miał źródła w lekturze Dostojewskiego. Czesław
Miłosz w liście do Louise Schaffer zauważa, że wygnanie okazało się dla Marka Hłaski
śmiertelne. Wszelki sens i nadzieję jego życiu odebrała pełna nieporozumień historia, która
uczyniła go bezdomnym. Znalazłszy się na Zachodzie nagle zrozumiał, że - jak sam później
pisał - świat dzieli się na dwie połowy, z tym jednak, że w jednej jest nie do życia, a w drugiej
jest nie do wytrzymania. Zrozumiawszy to nie przestawał prowokować losu, chciał umrzeć.
W swych powieściach jak gdyby wypróbowywał rozliczne scenariusze dla własnej śmierci.
Również w tym prawdziwym zmyśleniu, które było jego życiem, wielokrotnie
inscenizował swoją śmierć. Włożył nawet pistolet do ręki nieświadomej Louise Schaffer,
zmieniając tym samym jej życie
Życie ilu ludzi uległo nieodwracalnym zmianom pod wpływem spotkania z Markiem
Hłasko? Czy pamiętają o nim tak, jak pamięta o nim Louise? Czy zechcą sobie przypomnieć
o nim i podzielić się swoimi wspomnieniami?
9
Spotkanie drugie
Henry
Cała ta historia jest tak nieprawdopodobna, że nikt mi nie chce wierzyć. Właściwie i mnie
samemu trudno w nią uwierzyć. Ale zdarzyła się naprawdę. Czyżby fatum?
Dzięki absolutnemu przypadkowi Louise Schaffer spotkała Marka Hłasko w Izraelu w
upalne śródziemnomorskie lato 1959 roku. Nieobliczalny wypadek zetknął mnie z nią w
Nowym Jorku, podczas moich studiów w City University of New York. Okazało się, że oboje
chodzimy na wykłady jednego z najbardziej wpływowych filozofów amerykańskich, Marxa
W. Wartofsky'ego. Nota bene: rodzina Wartofskich wywodzi się z Pułtuska, a Marx ma na
imię Marx na cześć oczywiście Karola Marksa. Dzięki temu spotkaniu powstał tekst
pierwszego spotkania z Markiem Hłasko, który ukazał się najpierw w nowojorskim
Przeglądzie Polskim, dodatku tygodniowym do Nowego Dziennika. Opublikowaną w tym
artykule fotografię wywołał na moją prośbę wybrany na chybił trafił fotograf w East Village
na Manhattanie.
W dniu opublikowania tekstu przypadkowo obrana marszruta sobotniego spaceru
zawiodła mnie ponownie w tamte okolice. Po chwili wahania przełamałem opór i wstąpiłem
do tego samego fotografa i pokazałem mu wydrukowaną historię spotkania z Markiem
Hłasko. Właściciel zakładu fotograficznego rzucił okiem na moją gazetę.
– „Spotkanie z Markiem Hłasko” – odczytał tytuł najzwyklejszą, czystą polszczyzną. – Ja
też go kiedyś spotkałem – dodał.
Kiedy wróciła mi mowa, właściciel zakładu fotograficznego na rogu Third Avenue i 9th
Street powiedział mi wszystko. Okazał się, że był nie tylko zażyłym znajomym Marka Hłaski
i Izraela, wymienianym przez pisarza w jednej z jego powieści (Brudne czyny), ale także
autorem i wyłącznym posiadaczem unikalnego zdjęcia Marka Hłaski z tamtego okresu. W ten
sposób doszło do mojego drugiego spotkania z Markiem Hłasko. Na pewno fatum.
***
Henry Stilman – kiedyś Henryk Sztylman – urodził się w Dąbrowie Górniczej w 1935
roku. Miał cztery lata, kiedy wybuchła wojna. Bardzo dużo pamięta z tego okresu. Ta pamięć,
wryta głęboko we wrażliwy umysł dziecka, boli go do tej pory. Dlatego nie chce o tym
mówić. Nie chce o tym myśleć. Nie chce wracać do tamtych miejsc.
– Niech pan o tym nie pisze – mówi. Chce zapomnieć.
W czasie wojny zginęli jego rodzice, część rodzeństwa, oraz liczni krewni. Ocalał tylko
on i mieszkający w Paryżu brat. Nalegam, aby podał mi choć trochę szczegółów jego walki o
przetrwanie. Z determinacją kręci głową. Kiedyś miał nawet napisać na ten temat książkę.
Ktoś przeprowadził z nim obszerne wywiady, które miały być opublikowane. Nic z tego nie
wyszło. A teraz on już po prostu nie chce do tego wracać.
– Nie warto – powiada.
Z bezsilnością patrzę na twarz pana Henryka, starając się odczytać, co kryje się za
stanowczością, której nie umiem przełamać. Za tym jego uporem ukrywa się zapieczętowany
skarbiec wspomnień, które trzyma pod kluczem milczenia. Żal mi tej wiedzy, której nie
umiem wydobyć, dziennikarska natura buntuje się przeciwko temu, że tajemnica jest tuż, w
10
zasięgu ręki, a jednak nieosiągalna. Jedynym sposobem na uratowanie zagrożonych utratą
wspomnień jest odnowienie zabliźnionych głębokich ran. Nie śmiem tego żądać. Życie
obecne jest ważniejsze od historii. Może rzeczywiście ma rację. Może istotnie nie warto –
zwłaszcza za cenę bezcelowego bólu.
***
Po wojnie znalazł się w Wałbrzychu. Potem przyjechał do Wrocławia. W dzielnicy
Krzyki, na ulicy Kruczej, był kiedyś Ośrodek Szkolenia Kadr. Tam Henryk ukończył szkołę
zawodową o specjalności fotograficznej. W ten sposób zdobył zawód fotografika, który
uprawiał przez niemal całe swoje dorosłe życie. W Izraelu znalazł się w 1957 roku. Pracował
w Tel-Awiwie, w dwóch zakładach fotograficznych jednocześnie, w jednym przed
południem, w drugim po południu. Było ciężko, był samotny.
– Dlatego chodziło się często na wódkę – powiada. Dzięki jednej z takich okazji poznał
Marka Hłasko, stałego bywalca knajp w Tel-Awiwie.
– Znałem Marka Hłasko dość dobrze. Nie widywaliśmy się codziennie, ale często. Nie nie
byliśmy przyjaciółmi, po prostu kumplami, może czymś więcej niż tylko znajomymi, On
zresztą bez przerwy był otoczony gromadą wielbicieli i wielbicielek. Wszyscy garnęli się do
niego, bo był sławny, fotografowany, prawie codziennie gazety pisały o nim na pierwszych
stronach. Ludzie myśleli, że dzięki temu, iż ocierają się o sławną osobę, uda im się uszczknąć
odrobinę sławy dla siebie. Mnie to nie imponowało, nie należałem do jego dworu. Nie miałem
na to czasu ani ochoty, musiałem często pracować na życie.
Pan Henryk pamięta go bardzo dobrze. Zawsze chodził ubrany na czarno, mimo
okropnych upałów, zazwyczaj z szerokim psaem od spodni rozpiętym i zwisającym z jednej
strony. Tak sobie wyobrażał modę. Taki James Dean – kowboj, jedna z licznych póz Marka.
Spotykali się nieregularnie, czasami na plaży w pobliżu Hotelu „Dan”, gdzie Marek zjawiał
się w otoczeniu akolitów, częściej wieczorami, w barach i kawiarniach, Wielokrotnie był
świadkiem burd i skandali, których powodem lub uczestnikiem był Marek Hłasko.
***
Pewnego wieczora Marek wkroczył do jednej z kawiarni przy Allenby Street, gdzie
Henryk siedział w gronie popijających znajomych. Na widok Marka ktoś podjął się roli
gospodarza i przedstawił Markowi nieznajmego człowieka, osobę dość niepozorną, kanciastą,
niskiego wzrostu i krępej budowy.
– To jest Roman Zachavi, oficer marynarki wojennej Izraela .
Marek Hłasko, jak przystało na gentlemana, spojrzał z góry na przedstawianego mu
człowieka i z sobie właściwą galanterią odrzekł:
– Ja pierdolę wszyskich oficerów marynarki wojennej Izraela.
Wówczas Zachavi bez słowa wstał i uderzył swą ogromną pięścią Marka tak silnie, że ten
przeleciał przez wnętrze baru, przez całą szerokość ulicy, przetoczył się przez zaparkowane
po przeciwległej stronie ulicy samochody i tam dopiero upadł. Oprzytomniawszy po chwili
podniósł się z ziemi, otrzepał, wrócił do stolika, wyciągnął rękę do Zachaviego i powiedział:
– Teraz wierzę, że jesteś prawdziwym oficerem marynarki wojennej Izraela.
Od tamtej pory Hłasko uważał Zachaviego za swojego bardzo bliskiego przyjaciela. Być
może Zachavi był w jakimś stopniu prototypem dla niektórych jego bohaterów literackich.
11
To bardzo typowe dla Hłaski. Tych, o których myślał, że są słabsi, lekceważył zupełnie,
albo używał dla udokumentowania swojej pozy twardego faceta rodem z „Casablanki”, albo częściej jeszcze - z jakiegoś westernu, bijąc ich czasami po twarzach. Trudno jest przecież
zwątpić w autentyczność postawy popartej argumentami odczuwalnymi na własnej lub cudzej
szczęce. Dzięki temu Markowi zdawało się, że jego poza nabierze autentyczności, jego
sprawa większej wagi. W pozę tę uwierzyło wielu ludzi. Louise Schaffer zakochała się w
Marku, bo był taki podobny do Jamesa Deana i potrafił – bijąc słabszych – udowodnić, że jest
tak samo twardy, jak odgrywani przezeń bohaterowie.
Obawiam się, że Marek Hłasko, człowiek niezwykle wrażliwy i sentymentalny, który
dzięki swej wrażliwości cierpiał i przeżywał więcej niż inni, nabierał się na własne sztuczki i
tricki i sam wierzył w autentyczność swych póz. Do tego stopnia umiał przekonywać siebie
samego do prawdy swych filmowych zmyśleń, że w jego oczach usprawiedliwiało ono
stosowanie przemocy wobec słabszych, kobiet, i zupełny brak odpowiedzialności wobec nich.
Tylko w ten sposób jego pozy zyskiwały w jego własnych oczach jakieś uprawomocnienie i
prawdę. Wobec tych, którym się powodziło, wobec silniejszych od siebie, przyjmował zawsze
postawę wymagającego opieki małego chłopczyka, starał się z nimi zaprzyjaźnić, wkupić w
ich łaski, uznać za swych opiekunów. Typowe dążenie do kompensacji zawiedzionych
pragnień synowskich
Nie trzeba bowiem wielkiej przenikliwości psychoanalitycznej, aby odgadnąć, że to
desperackie demonstrowanie pozy twardego człowieka było przejawem frustracji uczuć syna,
który bardzo wcześnie utracił ojca, albo jego ojciec był osobą wyjątkowo pozbawioną
autorytetu w rodzinie. Tak się składa, że oba te nieszczęścia spadły na Marka. Traumatyczne
doświadczenia trudnego dzieciństwa pozbawionego silnej ręki ojca, wojna, opresja, wygnanie
i emigracyjne zagubienie pośród skłóconych autorytetów moralnych zdruzgotało do reszty
jego osobowością i z tej próby tylko jedno wyszło obronną ręką w oczach tego pseudo- czy
neo-nihilisty: przemoc. Już w powieści Ósmy dzień tygodnia jeden z bohaterów Hłaski
powiada z podziwem, że ludzka siła bierze się z okrucieństwa. Voilá.
Choć porównywanie Hłaski z Dostojewskim jest bardzo mało przekonujące, należy w tym
miejscu przypomnieć, że i wielki pisarz rosyjski utracił wcześnie słabego i
zdemoralizowanego ojca, w dość wstydliwych okolicznościach (zabili go chłopi za seksualne
zakusy na dziewki z jego własnej wioski), a osobowość przyszłego genialnego pisarza została
podobnie zdruzgotana przez doświadczenie pod szubienicą, spod której ocalił go
wyreżyserowany z góry akt łaski cara. Dwaj jego towarzysze spod szubienicy stracili zmysły
na zawsze. Aby tego szaleństwa uniknąć, strzaskana osobowość Dostojewskiego musiała się
wesprzeć na jakiejś sile i znalazła go w autorytecie chrześcijaństwa oraz w wierze w
niezmienność porządku społecznego (symbolizowanego przez carat, który okazał
Dostojewskiemu taką łaskę!) Coś z tej samej rezygnacji jest i w zachowaniu Hłaski. Może
dlatego jego bunt jest tak bezcelowy, nihilistyczny.
***
Henry Stilman przynosi z zaplecza swojego zakładu spore pudło wypełnione po brzegi
fotografiami. Wśród nich jest wiele zdjęć z Izraela, na wielu z nich są ludzie, którzy znali
Marka Hłasko. Kilka rzadkich, nigdy nie publikowanych zdjęć przedstawia samego Marka.
Na jednym z nich Marek kroczy mroczną ulicą w Tel-Awiwie, z Sonją Ziemann u boku. Z
wykrzywioną od wściekłości twarzą wygraża fotografowi robiącemu to właśnie zdjęcie. W
dłoni nieodłączny papieros.
12
Ale jest wśród tych zdjęć prawdziwy skarb, fotografia, która dzięki wielkodusznośxci
pana Henry Stilmana mogę tu opublikować, ten piękny portret Hłaski.
– Pewnego dnia wracałem skądś, gdzie robiłem całą serię zdjęć – wspomina Henry
Stilman. – Wracałem do zakładu, w którym pracowałem i zobaczyłem, że Marek i jego ludzie
siedzą jak zwykle na plaży. Postanowiłem się przysiąść do nich na chwilę. Miałem w aparacie
jeszcze jedną, ostatnią klatkę filmu. Zaproponowałem, że zrobię mu zdjęcie, chciałem
wykorzystać tę klatkę, która by się zmarnowała, bo w zakładzie musiałbym zaraz wyjąć film
z aparatu do wywołania. Marek zgodził się, ale stanowczo mi nakazał, abym nigdy nikomu
tego zdjęcia nie dawał, ani nie sprzedawał. Musiałem przyrzec, że nikomu nie dam i nie
pokażę, tylko jemu. Ale nie zdążyłem pokazać nawet jemu, ponieważ wkrótce potem zosatał
aresztowany i pojechał do Niemiec. Zdjęcie wywołałem i rzeczywiście nigdy dotąd nikomu
go nie sprzedałem. Bo dałem słowo. A wtedy mógłbym dostać za nie ze sześćdziesiąt
dolarów, to tyle, co teraz ze trzysta. A kiedy później nie miałem pracy, byłem głodny i
zrozpaczony, te sześćdzieciąt dolarów znaczyłoby dla mnie tyle, co teraz milion. Ale ja nie
sprzedałem, bo dałem słowo .
Henry Stilman słowa dotrzymał, choć nigdy już Marka Hłasko nie spotkał.
***
A teraz Henry Stilman daje mi to zdjęcie za darmo. Dostaję je dość łatwo, choć muszę
trochę nalegać, bo on uważa, że nie ma w tym nic wielkiego.
– Kiedyś to była sensacja. teraz to nikogo nie obchodzi. To już historia.
Tak. To już historia. Ale powstała wokół niej legenda. Niektórzy, ci zwłaszcza, którzy
historii nie znają, nie lubią o niej myśleć, ponieważ niesie ze sobą obraz wydarzeń zadający
kłam wielkości legendy, ukazujący jej małość i zwyczajność. Niektórzy ulegają czarowi
legendy do tego stopnia, że nie chcą pamiętać, że była kiedyś historia, która dała kiedyś
początek. Nie ma w tym nic dziwnego: legendy zawsze są wielkie i proste, historie zawsze są
zwyczajne i skomplikowane. Sami uczestnicy wydarzeń, które zostały obrócone w legendę,
nie widzą w nich nic wielkiego. Żyli swoje zwyczajne życia i nie podejrzewają, że
uczestniczyli w czymś wielkim. Z rozbawieniem patrzą na gorączkowość tych, którzy wolą
wierzyś legendom niż historii.
O Henrym Stilmanie nie pisały – przynajmniej do dzisiaj – gazety. Nigdy nie był sławny.
Dziś też wzbrania się przed tym, aby wokół jego osoby, jak mówi, robić niepotrzebny szum i
to tylko dlatego, że kiedyś znał Marka Hłasko i zrobił mu to zdjęcie. Jest bardzo skromny, zna
swoje miejsce, nie potrzebuje udawać kogoś, kim nie jest. Cóż uczynił takiego, aby zasłużyć
na sławę? Chce mnie przekonać, że nic: dużo cierpiał, doznał wielu rozczarowań, ciężko
pracował, książek nie pisał, nikogo nie bił po twarzy, dotrzymywał obietnic, był zwykłym
człowiekiem,
To nie jest sposób na zdobycie sławy. Ten świat jest tak skonstruowany, że o ludziach,
którym przydarza się tylko ich codzienność, nie pisuje się na pierwszych stronach gazet, a
jeżeli już piszą, tak jak ja w tej chwii, to tylko wtedy, gdy otarli się o uznane wielkości.
Podczas rozmów z Henry Stilmanem nie mogę jednak uwolnić się do przekonania, że w
tym zwyczajnym człowieku jest wielkość autonomiczna, nie będąca światłem wyłącznie
odbitym, wielkość i siła, która jest nam wszystkim wspólna i która podtrzymuje nasze
wspólne istnienie. To wielkość odwagi, którą trzeba mieć, aby żyć zwyczajnym, uczciwym
życiem, według własnego, autonomicznego wyboru. Wielkość ukryta za barierą cierpliwości i
milczenia, niedostępna tak samo jak te wspomnienia, o których Henry Stilman mi nie powie.
Szkoda.
13
Spotkanie trzecie
Alex
Jedną z rozmów z Henrym Stilmanem przerywa nam nagle młodzieńczy, energiczny
człowiek około czterdziestki o siwych włosach, poruszający się po Manhattanie skuterem,
odziany w skóry cyklisty. Czytał o moich spotkaniach z Markiem Hłasko w Nowym
Dzienniku. Z bagażnika skutera dobywa starannie owinięty egzemplarz paryskiego wydania
książki Marka Hłaski, Sowa, córka piekarza. Na frontispisie wklejone jest to właśnie zdjęcie:
Marek Hłasko z profilu, trzymający na silnych barkach jedenastoletniego chłopca. Tym
chłopcem jest ów młodzieńczy człowiek o siwych już włosach. Tej okazji nie wolno mi
przepuścić. To moje trzecie spotkanie z Markiem Hłasko.
Nazywa się Alexander Agor. Jest teraz właścicielem East Village Copy Center na rogu
First Avenue i 10th Street. Jest to chyba najzabawniejszy punkt kopiowania, w jakim
kiedykolwiek zdarzyło mi się złożyć wizytę. Kierownikiem punktu jest Włoch z pochodzenia,
Remo Mazzetti, Jr., muzyk, kompozytor. Jest jednym z kilku ludzi, którzy dokończyli
pozostawioną w notatkach i szkicach 10 symfonię Mahlera. Gustav Mahler nie dokończył tej
symfonii, bowiem kiedy przybył do Ameryki, aby dyrygować jednym ze swoich utworów w
uroczystym koncercie orkiestry New York Philharmonic w Metropolitan Opera, dostał zawału
serca. Wrócił do Paryża na kurację, ale było już za późno. Symfonia pozostała tylko w
zarysach. Wersja Remo Mazzettiego została wykonana po raz pierwszy w Holandii i została
bardzo życzliwie przyjęta. Amerykańskie prawykonanie jego wersji 10 symfonii Mahlera
odbędzie się w Carnegie Hall w marcu 1994 roku, zagra ją St. Louis Symphony Orchestra pod
dyrekcją Leonarda Slatkina.
W punkcie kopiowania można skopiować wszystko. Zdjęcia, kasety wideo, teksty,
rysunki, filmy, wysłać fax, można wydrukować dowolną fotografię na koszulce bawełnianej.
Alex, Remo i José, najmłodszy z pracowników centrum, przekomarzają się nieustannie,
stwarzając ucieszną atmosferę i spory rozgardiasz. Kilenci przeszkadzają im bez przerwy w
tym dialogu. W tych warunkach staram się nagrać kilka wspomnień Alexa Agora o Marku
Hłasko.
***
Ojciec Alka naprawdę nazywał się kiedyś Jakub Goldfarb. Jest Polakiem. Jest Żydem. To
znaczy Polakiem żydowskiego pochodzenia. Ale najpierw mówił tylko po niemiecku i
rosyjsku. Po polsku nauczył się mówić dopiero później. Matka, Halina Lefkowicz,
lwowianka, była tancerką i choreografem. Ojciec wywodził się z bogatej gdańskiej rodziny,
ale był komunistą z żarliwego przekonania. Pojechał budować komunizm w jakimś kołchozie
na Kazachstanie. Z własnej woli. Kiedy zgłosił się na stację jako ochotnik, służby
bezpieczeństwa wpadły w popłoch, bo wszystkich pozostałych ochotników do budowy
komunizmu w Kazachstanie musiano przywieźć pod lufą. W Związku Radzieckim się trochę
rozczarował, ale komunistą pozostał nadal. Z Rosji przybył z I Armią Wojska Polskiego im.
Tadeusza Kościuszki w brygadzie saperów, w stopniu kapitana. Do armii Andersa nie chcieli
go wziąć, bo był Żydem. Po rozminowaniu Warszawy i wyjściu z wojska zamieszkał w Łodzi
i pracował dla filmu polskiego. Potem, w 1952 roku, pod jakimś pretekstem zostaje
14
zaaresztowany. Jego przyjaciel, Ludwik W. (późniejszy bardzo wysoki urzędnik państwowy),
żeby uratować mu życie i wyciągnąć go z więzienia skłania go do pracy „dla Komara”, czyli
do współpracy z wywiadem. Zgadza się na to, dla ratowania skóry. Miał duży atut, bo władał
obcymi językami.
Komar to słynny szef wywiadu polskiego, który później został oskarżony o współpracę z
obcymi służbami wywiadowczymi.
– No i kto jeszcze? - pytano go nieustannie podczas długotrwałych przesłuchań, starając
się wyciągnąć zeń nazwiska ludzi, którzy wraz z nim mieli pracować dla obcego wywiadu.
Podawał wtedy co pewien czas nazwiska coraz to wyższych funkcjonariuszy partyjnych i
państwowych. W końcu miał wyznać:
– No i jeszcze towarzysz Bierut.
Zwolnili go wtedy. Wrócił na stanowisko. Ale za Moczara znowu go zdjęli, tym razem na
dobre, bo był Żydem.
Jakub Goldfarb odszedł z wywiadu oskarżany o rewizjonizm, zdradę i syjonizm. Ale
został zatrudniony w Polskim Komitecie Pokoju, bo jego znajomość języków obcych była
cenna. Do czasu. Ponieważ potem znowu go wyrzucili. Bo był Żydem. Został fotografem w
CAF-ie. Poprzez film zetknął się z Markiem Hłasko.
Znowu wyrzucony z pracy dochodzi do wniosku, że kochać Polskę jest trochę zbyt
trudno. W 1959 roku, po wielu staraniach i siedmiu odmowach zgody na wyjazd, udaje mu
się wreszcie wyjechać z całą rodziną do Izraela. Od tamtej pory nazywać się będzie Jaacov
Agor.
Znaleźli się w Izraelu i tam najpierw przyjechali do kibucu Pardes Rubin, który
specjalizował się w pomarańczach. W Polsce pomarańczy nie było, nie znali ich, więc na
początku żyli niemal wyłącznie tymi owocami. Po pierwszych, trudnych latach ojciec
Alexandra staje się jednym z najbardziej uznanych fotografików.
To on właśnie zrobił to zdjęcie synowi trzymanemu przez Marka Hłaskę na plecach na
plaży w miejscowości o pięknej nazwie Batiam [Córka Morza] pod Tel-Awiwem. On też
zrobił ze swego syna wybitnego fotografika.
***
Marek Hłasko zjawił się w Izraelu w tym samym czasie co oni. Alexander Agor mówi mi
o wypadkach, które doprowadziły do wyjazdu Marka Hłaski z Polski.
– To nie jest moja wersja, sam tego nie wymyśliłem: powtarzam tylko to, co opowiadał mi
Marek, wiem to z jego własnych ust. Mówił, że z Polski musiał wyjechać z powodu awantury
w kawiarni, w klubie pisarzy. Siedział tam z kolegą i ktoś zaczął wyzywać siedzącego przy
sąsiednim stoliku Juliana Tuwima od Żydów. Marek nie mógł na to pozwolić. Wstał i uderzył
faceta. Uderzył go tak, że wybił mu oko, a sobie złamał rękę. No i wtedy powiedziano mu, że
ma dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie kraju. Dlatego wyjechał. Najpierw do
Niemiec. A dopiero potem do Francji, bo tam mieli pokazać jego film...
- Marek nigdy nie kłamał. On miał tylko bujną wyobraźnię i sam wierzył w to, co mówił.
Umiał opowiadać jak nikt. Jego przyjaciółka z Paryża, Ania D. J., mówiła mi, że raz poszedł
do redakcji Kultury i prosił o pieniądze za książkę, którą miał dla nich napisać. Oni na to: „A
napisał pan już coś?”. Marek wtedy powiedział: „No pewnie!” i zaczął im czytać z zeszytu,
który przyniósł ze sobą. Dali mu pieniądze, a kiedy zajrzeli do zeszytu, który zostawił,
okazało się, że jest zupełnie czysty.
15
***
Na początku ich pobytu w Izraelu Marek dość często składał wizyty rodzinie GoldfarbówAgorów. Przyjeżdżał często, żeby odpocząć, zjeść, wyspać się. Często zjawiał się ze swymi
przyjaciółmi. Alex rzuca wiele nazwisk i samych imion osób, które kojarzą mu się z
Markiem. Był Jurek Hermanowicz. Był Jurek Buchbinder Press. Ten, choć zawsze był zajęty,
nigdy nie pracował.
– Pani Luniu! - mawiał do matki Alexa. – Pani spojrzy na te ręce. One jeszcze nie
zbrukały się żadną pracą.
Hłaskower przychodził do Jurka Pressa i zwracał się do niego:
– Ja przychodzę po poradę do bardzo mądrego Żyda.
Chodziło oczywiście o receptę na wygodne życie bez konieczności pracy.
Innym przyjacielem Marka był Busi, awanturnik i gangster, którego szanowała i bała się
cała policja w Tel-Awiwie. Były też liczne kobiety.
– Ja mogłem znać tylko kilka z nich. Ale pamiętam, że była Kasia Rubinowicz. Była Sula,
u której pomieszkiwał czasami w jakimś kibucu. Była Ester. Spotkał ją w kibucu Nezer
Sireni, piękną siedemnastolatkę, w której zakochał się natychmiast po uszy. Choć mniej
więcej w tym samym czasie ożenił się z Sonją Ziemann. [Dodajmy od siebie, w tym samym
mniej więcej czasie spotykał się z Louise Schaffer.] Później Ester latała jako stewardessa w
liniach lotniczych El-Al. Czekała na niego cały czas jego małżeństwa z Sonją. No i była
Sonja. Alkoholiczka, która dawała mu wszystko, czego chciał, żeby go tylko zatrzymać.
Przede wszystkim dała mu wymarzone białe BMW 303, kabriolet.
– Marek nienawidził Sonji. Chciał ją zniszczyć. Bił ją. Rozbijał się otrzymanym od niej
samochodem, mówił, że rozwalał co najmniej dwa samochody dziennie, a mimo to nie udało
mu się jej puścić z torbami .
Ale Alex nie wie, dlaczego się z nią ożenił.
***
– Marek był tchórz. Na przykład chodziliśmy razem na plażę, ale on nigdy nie pływał. Bał
się wody. Bał się utopić. Nie umiał pływać. Rozbierał się, ale skarpetek nigdy nie zdejmował.
I mówił: „Oleś, ty idź pływać, a ja ci będę mówił, co masz robić!” .
– To właśnie wtedy, kiedy miałem jedenaście lat, nosił mnie na plecach. Wtedy go
podziwiałem i słuchałem całymi godzinami, a on opowiadał mi historie, które później stawały
się jego książkami. Właśnie wtedy ojciec zrobił nam to zdjęcie .
– Marka Hłaskę spotkałem znowu po dziesięciu latach, kiedy w 1969 roku robiliśmy film
Wszyscy byli odwróceni dla sieci niemieckiej ZDF z Wiesbaden. Kręciliśmy w Ejlacie, tak jak
jest w książce. Byłem w tej ekipie jako stills cameraman. Miałem wtedy dwadzieścia lat.
Szefem ekipy był producent Bobermin. Wszyscy byliśmy odizolowani od miasta. Spędzałem
całe dnie na planie filmowym przez około pięć tygodni bez przerwy. Marek przyjechał z
Niemiec w trzy dni po rozpoczęciu zdjęć i bardzo się wtedy zaprzyjaźniliśmy. Zamieszkał w
pokoju razem z Sonją. Sonja grała w tym filmie ową turystkę, Urszulę, która przyjeżdża do
Ejlatu. Gdy nagrywano ostatnią scenę, kiedy Urszula ginie uderzywszy głową o zderzak jeepa
po kilku ciosach Dova, przybiegł do mnie i żartem dopytywał się niecierpliwie: – „Czy już ją
zamordowali?” Tak jej nie znosił!
– Potem do Ejlatu, na zaproszenie Marka, podczas realizacji filmu przyjechała Ester.
Zamieszkała w tym samym hotelu, co cała ekipa filmowa. Kiedy Marek zobaczył obie
16
kobiety na raz, uciekł do mojego pokoju w przerażeniu. Schował się, nie wiedział, co ma
zrobić.
– Ach te kobiety! Krążą plotki, że wiele nich było z nim w ciąży. Ja nie wiem, nie
spotkałem nikogo, kto by powiedział, że jest synem albo córką Marka. Skoro sam pisał do
własnej matki o tym, że jakaś Irlandka, Amerykanka i ktoś tam jeszcze spodziewa się jego
dzieci, to coś w tym jest. Marek często opowiadał o kobietach, które są rzekomo z nim w
ciąży wydawcom, od których chciał wyłudzić zaliczki. Ale zazwyczaj opowiadał, że on nie
może mieć dzieci. Żartował o sobie, że mu już nie staje, bo jest zawsze zbyt pijany na to, aby
cokolwiek mógł zrobić. A gdy mu raz na tydzień stanie, to tak się cieszy, że natychmiast się
upija i znowu nic z tego nie wychodzi .
– Kiedy po zakończeniu zdjęć Marek wyjechał do Niemiec, miał zaraz wrócić do Izraela i
ożenić się z Ester, bo Sonji miał już dość. Miał bilet w obie strony na samolot linii izraelskich
El-Al, ale właśnie wtedy porwano pierwszy samolot El-Alu do Algierii. Marek zadzwonił, że
nie poleci samolotem El-Alu, bo się boi, że go porwą. Dlatego odwlókł swój przylot.
Mieszkał wtedy chwilowo u Bobermina w Wiesbaden. No i wtedy przedawkował. Zawsze
ostro pił. Ale wtedy nie mógł już pić, co najwyżej pół szklanki wina, jedno piwo, i już był
gotów.
– W Izraelu bez przerwy skarżył się na to, że nie może spać. Nie spał całymi nocami i brał
pigułki nasenne, garściami, żeby tylko zasnąć. W Niemczech nie miał tych tabletek, którch
używał, zażył jakieś inne, na dodatek wypił trochę za dużo, więcej niż mógł, no i koniec. Tak
umarł .
– Jakie tam samobójstwo! To głupie plotki, szukanie sensacji. Marek był zbyt wielkim
tchórzem, żeby popełnić samobójstwo, za bardzo się bał.
***
Alexander Agor nie zabawił długo w Izraelu. Jego ojciec nauczył go kunsztu
fotograficznego. Niebawem po realizacji filmu według powieści Marka, w wieku dwudziestu
jeden lat wyjechał jako najmłodszy indywidualny wystawca na VII biennale fototraficzne w
Paryżu z sześcioma fotografiami. Został tam wyróżniony za swe prace. Nie wrócił do kraju.
Ponieważ wtedy trochę mówił po angielsku, wyjechał do Londynu i pracował jako fotografik
w słynnym, (nieodzownym!) londyńskim Time Out. Potem był kierownikiem działu fotografii
w elitarnym piśmie Avantgarde. Tam opublikował słynne zdjęcia Johna Lennona, które teraz
Alex we własnym centrum odbija mi na bawełnianej koszulce.
Fotografował kolekcje mody i modele dla tegoż pisma, pracował też jako londyński
korespondent fotograficzny dla niemieckiego Sterna i Spiegla, potem fotografował modę dla
Harper's i dla New York Times Magazine. Właśnie tam opublikował znane zdjęcie obu
wielkich modelek, Pauliny Porižkovej (Éste Lauder) i Iman (obecnej żony Davida Bowie).
Oglądam te zdjęcia zafascynowany. Kilka z nich Alex kopiuje dla mnie na swej maszynie
Cannon, która potrafi nawet kopiować banknoty. Ale za to idzie się do więzienia.
Oto inna seria zdjęć Alexa Agora: jednooki Moshe Dajan. Dalej Isaac Stern podczas
nagrywania Skrzypka na dachu. Leonard Bernstein i Isaac Stern podczas koncertu w TelAwiwie, w kilka dni po zakończeniu wojny sześciodniowej. Pier Paolo Passolini podczas
realizacji Canterbury Tales. Roman Polański podczas realizacji Makbeta. Harald Pinter
podczas próby jednej ze swych sztuk. Pierre Boulez, Pablo Cassals, oraz cała galeria
wykonawców, wokalistów i instrumentalistów ze słynnego Mostly Mozart Festival w Nowym
Jorku. Wśród nich André Previn, Eugene Ormandi i cała masa innych gwiazd...
17
Portfolio Alexa Agora pęka od znakomitych zdjęć wielu sław i gwiazd. Jest też wśród
tych zdjęć portret Louisa Borghesa.
– To jedno z najtrudniejszych moich zdjęć, bo Borghes jest niewidomy. Największą
trudnością było spowodować, aby twarz Borghesa sprawiała wrażenie, że on patrzy w
obiektyw .
Nasze spotkanie dobiega końca. Zostawiam Aleksandra Agora w jego Copy Center, z
jego licznymi wspomnieniami o Marku Hłasko, które przywołał przez barierę czasu, aby ich
części mi udzielić. Wychodzę na zewnątrz, na upał i hałas nieustannie wypełniający East
Village. Gdzie mam szukać innych, którzy tak jak Alex Agor też spotkali Marka? Czy zechcą
sobie o nim przypomnieć?
18
Spotkanie czwarte
Leonard
Informacje na temat dwóch pierwszych moich spotkań z Markiem Hłasko ukazały się w
Nowym Dzienniku, gazecie codziennej wychodzącej w Nowym Jorku i rozchodzącej się
wśród całej niemal wykształconej części Polonii amerykańskiej. Rychło potem zaczęły
napływać listy i telefony, z których wynikało, że tych, którzy spotkali Marka Hłasko jest tu
znacznie więcej. Było wielu, którzy mi gratulowali. Byli tacy, którym nie spodobało się moje
ujęcie twórczości i osobowości Hłaski. Byli tacy, którzy pisząc obszerne listy z ciekawym
materiałem anegdotycznym zabraniali mi powoływać się na nich i na ich informacje. Jakby
było rzeczą ściśle tajną, że Marek Hłasko bił swoją żonę Sonję Ziemann, że mówił o swej
matce „ta stara kurwa”, choć nie widział jej przez długie lata, kochał ją jak chłopiec i tęsknił.
Byli też i tacy, którzy chcieli, abym o ich spotkaniach z Markiem Hłasko napisał właśnie ja.
Jeden z tych kontaktów zaowocował zupełnie nieoczekiwanie. Z Johnson City, Tennessee
zadzwonił do mnie profesor Leonard Konikiewicz, kierownik departamentu Biological
Communications w John Quillen Medical College, a zarazem profesor w Arts College, East
Tennessee State University. On też spotkał Hłaskę. I o nim mam też napisać. Mam też do
niego przyjechać. Spędzę w jego domu kilka najbliższych dni poznając przepiękne okolice
wschodniej, sielankowej części Tennessee. Poznam również kolejny skomplikowany,
tragiczny, bardzo polski życiorys.
***
Czekał na mnie na lotnisku Tri-State. Rozpoznałem jego polską twarz natychmiast. Od
razu przystąpiliśmy do rozmowy, która trwała cały tydzień.
Leonard Konikiewicz pochodzi ze Lwowa. Jego ojciec, Lubin Adolf Konikiewicz należał
do elitarnego grona uczonych tworzących polską szkolę matematyczną skupioną wokół
profesora Stefana Banacha i Hugo Steinhausa. Przyciśnięty potrzebami rozrastającej się
rodziny ojciec Leonarda przekwalifikował się na inżyniera i brał m. in. udział w wielkich
przedsięwzięciach Centralnego Okręgu Przemysłowego. Przed samą II wojną pracował nad
systemem tam obronnych w zlewisku Bugu, Prypeci i Muchawca na Polesiu. Tamy te miały
umożliwić zalanie ogromnych obszarów ziemi i uniemożliwić wrogowi sowieckiemu
posuwanie się naprzód. Piłsudski i Rydz Śmigły liczyli, że jak uda się zalać ogromne terytoria
na wschodniej granicy wodą, to nic nie przejdzie, żadne wojska pancerne, artyleria, żadna
piechota zmechanizowana, co najwyżej kawaleria. Podobno dlatego między innymi tak
uparcie chcieli zachować tę formację w wojsku polskim. Nic z tych rachub nie wyszło. Lato
1939 roku było bardzo suche.
Ojciec Leonarda brał udział dwóch wojnach. Podczas wojny w 1920 roku dostał się do
niewoli i siedział w obozie jenieckim pod Moskwą. Wrócił do Polski po czterech latach w
ramach wymiany jeńców. W 1941 roku ojciec Leonarda zostaje aresztowany przez
bolszewików po raz drugi, wskutek donosu. Później wychodzi z Rosji sowieckiej z armią
Andersa i bardzo okrężną drogą, przez Bliski Wschód, Włochy i Anglię trafia do Ameryki.
Sam Leonard, oddzielony wraz z matką od ojca, zostaje aresztowany w 1948 roku za
zorganizowanie i udział w antykomunisytcznej organizacji studenckiej, zorganizowanej na
19
wzór Filomatów. Zadenuncjował go kolega z organizacji, który chciał ich organizację
przekształcić w bojówkę i proponował, aby zamiast wykładów z historii Polski
przeprowadzać zamachy na sowietów. Radykał ten nie znalazł posłuchu wśród swych
inteligenckich towarzyszy. Zaczął ich wtedy szantażować donosem do NKWD. Miał pełną
listę członków ich organizacji. Frakcja brzydzących się przemocą inteligentów z wielkimi
oporami postanowiła wykonać na nim wyrok. Ale do wykonania wyroku wyznaczyli kogoś,
kto, jak się okazało, że nie umiał strzelać. Zraniony skazaniec padł, odczekał chwilę, otrzepał
się i poszedł z listą prosto na posterunek NKWD. Wygarnęli wszystkich. I tak Leonard
Konikiewicz z Baranowicz na Polesiu trafił do Workuty na Syberii. Po wylądowaniu na
miejscu zesłania od razu przystąpił do spisku.
Tam właśnie, na dalekiej Syberii, w połowie lat pięćdziesiątych, usłyszał o Marku Hłasko
o raz pierwszy, dzięki rozwścieczonemu atakowi na młodego pisarza zamieszczonemu w
Literaturnoj Gazietie.
- W okresie postalinowskiej odwilży Hłasko zaczął otwarcie przedstawiać w swojej prozie
brutalność i beznadziejność życia w komunistycznej Polsce – wspomina Leonard
Konikiewicz. – Kiedy zachodni krytycy odkryli niecodzienne zjawisko Hłaski w samym sercu
komunistycznego reżymu, owego „młodego gniewnego” z Warszawy, przywódcy Kremla
szybko zrozumieli zagrożenie, jakie niesie jego odwaga. Prasa sowiecka bez zwłoki zaczęła
nagonkę na Hłaskę, nazywając go „prowodyrem literackiego zepsucia”. Siedząc daleko na
Syberii śledziliśmy odwilż w Polsce z wielką nadzieją i uwagą. Mieliśmy nadzieję, że
doprowadzi ona do powolnego rozkładu komunizmu, szczególnie po wypadkach poznańskich
w 1956 roku. W tym też właśnie roku Chruszczow zaczął powoli likwidować gułagi. Ale
polski październik przeraził go. Kiedy mnie uwolniono i wracałem do kraju, sowieckie
dywizje były gotowe do zduszenia polskiego rewizjonizmu .
***
Po kilku latach spędzonych na syberii Leonard wraca do Polski i tam zapoznaje się z
twórczością Hłaski z pierwszej ręki. Tam też dochodzi do ich pierwszego spotkania:
– Dopiero w Warszawie przeczytałem wydany wówczas niedawno Pierwszy krok w
chmurach oraz Ósmy dzień tygodnia. Wtedy zobaczyłem też Hłaskę po raz pierwszy na
kronice filmowej, jak odbierał przyznaną mu nagrodę literacką. Wydawał się być tym
zaskoczony. Powstał i skinął głową, jakby z zażenowaniem. W kilka dni później wskazali mi
go koledzy w kawiarni. Siedział przy stoliku otoczony kumplami i pił koniak. Pamiętam tę
scenę wyraźnie, jak gdybym widział ją dzisiaj. Wysoki, barczysty blondyn, o grubych rysach,
ubrany w spodnie khaki, koszulę bez krawata i szalik. Nosił szalik w ciepły majowy wieczór.
Moi koledzy powiedzieli mi, żebym uważał, bo mogę od Hłaski oberwać po gębie bez
szczególnego powodu, więc się zanadto nie zbliżałem. Ale intrygował mnie ten człowiek
niezmiernie, podziwiałem jego wyjątkowość i odwagę, której tak niedawno na Syberii
mogłem się tylko domyślać z napaści prasowych na niego .
– Musiał wyczuć mój wzrok, bo nagle podniósł głowę i spojrzał na mnie trochę mętnym
wzrokiem, jakby się zastanawiał, czy jestem wielbicielem czy ubekiem. W końcu uśmiechnął
się i kiwnął głową .
– Wtedy zaryzykowałem i podszedłem nieśmiało. Koledzy Marka zrobili trochę miejsca
dla mnie przy stoliku. Marek był już na niezłym rauszu, ale na dźwięk mojej polszczyzny o
silnym akcencie wschodnim twarz mu się rozjaśniła. Pytał mnie o Rosję, o życie w łagrach.
20
Fascynował się rosyjskimi pisarzami, Dostojewskim i Gogolem. W końcu wyszło na to, że on
mówił, a ja słuchałem .
Jednak niedługo potem wybuchła sensacja.
– Nagle wszyscy dowiedzieliśmy się, że Hłasko wyjechał do Niemiec i poprosił o azyl.
Ten, którego dotychczas znaliśmy jako symbol niezadowolenia i buntu polskiej młodzieży
przeciwko komunizmowi, bojownika o wolność – zdradził! Na dodatek ożenił się z Niemką.
Wielu kolegów pisarzy potępiło Hłaskę wtedy. Mówiło się powszechnie: jak chce być
polskim pisarzem, to powinien był zostać w Warszawie. A tak siedzi sobie w Niemczech i
zgrywa bohatera. Sam zrobił karierę i o wspólnej sprawie zapomniał. Ale wtedy nie
wiedzieliśmy, jak było naprawdę. Hłasko kariery nie zrobił. Zabiło go wygnanie i tułaczka.
***
Okres pobytu w Polsce skończył się dla Leonarda Konikiewicza po trzech krótkich latach
katastrofą. Napisał wtedy kilka tekstów o swoim pobycie na Syberii dla Po prostu, dla
którego pracował też Marek Hłasko, o czym wspomina bardzo barwnie w Pięknych,
dwudziestoletnich. Żaden jego tekst jednak nie mógł się ukazać, bo komuniści rozwiązali
pismo. Leonard wtedy wziął udział w kilku wiecach protestacyjnych przeciwko tej decyzji na
Politechnice Warszawskiej.
Komuś, kto był kiedyś więźniem NKWD nie było trudno zwrócić na siebie uwagę
polskich służb bezpieczeństwa. Zainteresowały się one Leonardem właśnie wtedy, gdy
jednocześnie trwające starania o wyjazd do Ameryki, do ojca, zbliżały się ku – zdawałoby się
szczęśliwemu – końcowi. Zaopatrzony w paszport i wizę amerykańską Leonard zostaje
jednak zatrzymany w ostatniej chwili na lotnisku w Warszawie. Jakiś major zatrzymał
paszport oświadczając mu, że dokument jest nieważny. Start samolotu został opóźniony na
chwilę, ze względu na brak jednego pasażera, właśnie jego. Zdenerwowany pilot przyszedł i
powiedział, że dalej nie będzie czekał, bo rejs jest bardzo spóźniony. Zdruzgotany Leonard
stracił już nadzieję, gdy nagle podejrzliwy major został zawołany do telefonu. To koniec.
Nagle obok okienka przechodził jakiś młodszy oficer i wówczas tknięty czymś Leonard
Konikiewicz poprosił go o podanie paszportu leżącego na stoliku. Nie wtajemniczony
widocznie porucznik podał mu dokument i wówczas Leonard rzucił się do drzwi i dalej, do
jeszcze stojącego w miejscu samolotu. Wskoczył do kabiny w ostatniej chwili. Ale ośmielił
się głębiej odetchnąć dopiero nad Szwecją.
Znalazł się na Zachodzie. Tam też ponownie usłyszał o Hłasce, którego kilka książek
opublikowała paryska Kultura. Książki te nie odniosły sukcesu.
– Pamiętam – mówi pan Leonard – że po przeczytaniu powieści Hłaski W dzień śmierci
jego oburzony ojciec wymówił prenumeratę Kultury.
***
W Nowym Jorku Leonard Konikiewicz po raz kolejny podejmuje przerywaną
wielokrotnie edukację. Studiuje na Cornell i State University of New York. Od 1967 roku jest
profesorem rzadkiej specjalności, dydaktyki wizualnej w nauczaniu przedmiotów
medycznych na uniwersytecie w Harrisburgu. Jednocześnie prowadzi badania nad metodami
wczesnej wykrywalności raka oraz mukowiscydozą. Ma w tej dziedzinie spore osiągnięcia. W
pracach tych swego czasu brała udział jego żona Nina, jest często zapraszany na kongresy,
gdzie prezentuje swoje metody.
21
Pod koniec lat sześćdziesiątych Leonard Konikiewicz ponownie spotyka Marka Hłasko, w
południowej Kalifornii, przy okazji podróży na jeden z kongresów naukowych.
– Byłem wtedy na zjeździe naukowym w Las Vegas, Nevada, i znajomi namówili mnie na
wypad do Hollywood. Oddzieliliśmy się od reszty wycieczki i wstąpili do baru na drinka.
Inkasując należne barman zapytał, skąd jestem, bo jego uwagę zwrócił mój obcy akcent.
Powiedziałem mu, że jestem z Polski. Wtedy wskazał w ciemny koniec baru.
– Tam siedzi twój rodak. Przychodzi tu często na kielicha.
W pierwszej chwili go nie poznałem. Był opalony, wychudzony. Oczy błyszczały
gorączką. Tylko ręce miał silne i mocne, jakby gotowe do bijatyki, jak zawsze. Pewnie mnie
nie pamiętał, ale gdy usłyszał język polski, twarz mu się rozjaśniła. Z początku odpowiadał na
moje pytania niechętnie. Potem rozgadał się. Był rozczarowany, Próbował pisać scenariusze
filmowe, ale nie znalazł chętnych do realizacji. Honoraria za Cmentarze i Nawrócony w Jaffie
kapały jak krew z nosa. Miał zatarg z policją w Los Angeles. Brał lekcje pilotażu. Gdy
opowiadał o lataniu, przeobrażał sią w małego chłopca. Upajał się posłuszeństwem maszyny
reagującej na każdy ruch jego ręki, Tęsknił do kraju, ale wiedział, że nie może wrócić.
***
Leonard Konikiewicz opowiada mi o tym wszystkim swoim nieco archaicznym językiem
polskim o silnym akcencie rosyjskim. Nagrywam jego wspomnienia w schludnym,
obszernym salonie, pełnym obrazów namalowanych przez niego samego. Oprócz ponad
trzydziestu prac naukowych poświęconych badaniom bioelektrograficznym metodą fotografii
Kirlianowskiej i ich stosowalności w wykrywaniu chorób, Leonard Konikiewicz jest
laureatem nagród za najlepsze zdjęcia na okładce pism naukowych, autorem powieści,
studiów historycznych i wspomnień. Publikuje w Panoramie chicagowskiej i w
wydawnictwach Instytutu Sikorskiego w Londynie. Był działaczem różnych komitetów
polonijnych, konsultantem do spraw handlu rządu Stanów Zjednoczonych z byłym
Związkiem Radzieckim. W niedziele grywa na organach w lokalnym kościele katolickim.
Podczas naszej wizyty kościele żwawy, osiemdziesięcioletni proboszcz, zgodnie z obyczajem
panującym w parafii ogłasza z ambony, że wśród wiernych jest między innymi gość z
Nowego Jorku, Adam Czszmieleski. Po mszy, do której przygrywał pan Leonard, ustawiła się
do nas kolejka znajomych, którzy przyszli uścisnąć moją dłoń, bo oni też byli kiedyś w New
York City, you know. Of course. Razem śpiewamy Amazing grace i nucimy słuchając
piosenek w stylu country. W końcu jesteśmy w Tennessee.
Postanawiamy wykorzystać nasze spotkanie dla jakiegoś zbożnego celu. Z okazji mojego
przyjazdu pan Leonard zgromadził wiele książek z dziedziny medycyny, biochemii,
socjologii i antropologii, bo mogą się przydać w Polsce. W zbiórce pomagało kilka
departamentów East Tennessee State University. Książki są warte co najmniej pięć-sześć
tysięcy dolarów. Pakujemy te książki i wysyłamy do Nowego Jorku na mój adres, a stamtąd
dalej, dzięki szczodrości Fundacji Kościuszkowskiej i firmie DOM Ludwika Wnękowicza, na
wrocławską Akademię Medyczną i do Instytutu Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego.
Wiem, że uczeni z nich korzystają. Ich wdzięczność dla Leonarda Konikiewicza jest
ogromna.
***
22
Oto garść życiorysów, kilku wygnańców z niegościnnej Polski. Trudno jest być Polakiem
w kraju. Jeszcze trudniej za granicą. Jakże żal tego bólu, który musieli znosić. Choć losy tych
emigrantów są podobne, ukształtowali swe życia w diametralnie różny sposób. Spotkania te
uzmysławiają, że życie ludzkie zależy nie tylko od jednostkowej woli. Nawet sama
świadomość owych celów tylko w małej części zależy od ludzkiej woli. Jest ona jednak
czynnikiem współkształtującym ludzki los i charakter, czynnikiem o sile niebagatelnej.
Historia skrzywdziła Marka Hłasko okrutnie, odbierając mu oparcie w ojczyźnie. On sam zaś
nie potrafił znaleźć nic, na czym mógłby się oprzeć, nie potrafił znaleźć sił i uzasadnienia,
aby zapanować nad własną burzliwą naturą.
Adam Chmielewski
Nowy York 2992
23